Niewiele jest w życiu piękniejszych chwil niż ta, którą przeżyłam ostatnio: budzę się rano, ogarnia mnie tęsknota za przyjaciółmi nie widzianymi parę tygodni, no to wskakuję na Maszynę i lecę 100 km zjeść z nimi śniadanie.
Żeby przeżyć taką piękność, musi być spełnionych kilka warunków:
1. Elastyczny czas pracy lub weekend
2. Wolność od dziecka (zwana też bezdzietnością)
3. Wolność umysłu - nienakładanie sobie ograniczeń wcześniejszego planowania/umawiania (zwana też intuicjonizmem)
4. Niewola (uzależnienie) od maszyny
5. Trzeba też być w relacji z ludźmi, których się kocha tak, że się za nimi tęskni.
Miłość i wolność stoją ze sobą w sprzeczności. Jedynym wyjątkiem jest miłość do motocykla.
poniedziałek, 30 sierpnia 2010
wtorek, 24 sierpnia 2010
Porozumienie bez barier
Motocykl jest jak narkotyk. Na nim przeżywa się zupełnie odmienne stany świadomości.
Jednymi z najpiękniejszych chwil na trasie są te, w których spotyka się innych motocyklistów. Jadących z przeciwka, stojących na poboczu, tankujących na stacji na której i my się zatrzymaliśmy. Pozdrawiamy się wtedy podniesieniem ręki. Poczucie wspólnoty zbudowane na podobnej wrażliwości która powoduje, że z wiatru we włosach czerpiemy radość życia.
Gdy w miniony łikęd w cztery maszyny mknęliśmy szosami za nieodległą zachodnią granicą, mijaliśmy wielu braci w nałogu. Pojedynczych, w parach, i całe watahy. Na Shellu w Sassnitz spotkaliśmy gang na ośmiu oldschoolowych Simsonach, który robił hałas na pół miasteczka. Owi kierowcy odpowiadali na nasze pozdrowienia, nieświadomi żeśmy dziećmi innego narodu. Nie wiem, czy gdyby wiedzieli, miałoby to dla nich jakiekolwiek znaczenie. Zapewne, w naszym dobrym XXIw., już nie. Ale jeśli któryś z nich byłby jednocześnie nacjonalistą, popełniłby nieświadomie wysłanie pozytywnej energii do wroga. Która z naszych tożsamości jest zatem ważniejsza, bardziej prawdziwa, lepiej oddająca to o co w nas chodzi? Bycie motocyklistą, czy przynależność do grupy etnicznej czy też kulturowej?
Motocykl jest jak narkotyk. Bo jadąc motocyklem nabiera się tak pozytywnego stosunku do rzeczywistości, jakby sprawy które zatruwały nam dotąd radość istnienia, przestały nagle mieć jakiekolwiek znaczenie. I podejrzewam, że ich prawdziwe znaczenie jest właśnie takie jak wtedy, gdy oglądamy je zza kierownicy. To tylko nasza powszednia małostkowość i upierdliwość wyolbrzymia je tak, że pozwalamy by niszczyły nas, nasze relacje i ludzi wokół. Tak jak na trasie, tak powinniśmy żyć na codzień. W poczuciu wspólnoty z każdym spotykanym gdziekolwiek człowiekiem. Bo naszą najgłębszą tożsamością i podstawą wszelkich pod-tożsamości nie jest polakość, niemiecość, motocyklość. Nie jest za-krzyżyzm czy przeciw-krzyżyzm. Jest nią człowieczeństwo.
Jednymi z najpiękniejszych chwil na trasie są te, w których spotyka się innych motocyklistów. Jadących z przeciwka, stojących na poboczu, tankujących na stacji na której i my się zatrzymaliśmy. Pozdrawiamy się wtedy podniesieniem ręki. Poczucie wspólnoty zbudowane na podobnej wrażliwości która powoduje, że z wiatru we włosach czerpiemy radość życia.
Gdy w miniony łikęd w cztery maszyny mknęliśmy szosami za nieodległą zachodnią granicą, mijaliśmy wielu braci w nałogu. Pojedynczych, w parach, i całe watahy. Na Shellu w Sassnitz spotkaliśmy gang na ośmiu oldschoolowych Simsonach, który robił hałas na pół miasteczka. Owi kierowcy odpowiadali na nasze pozdrowienia, nieświadomi żeśmy dziećmi innego narodu. Nie wiem, czy gdyby wiedzieli, miałoby to dla nich jakiekolwiek znaczenie. Zapewne, w naszym dobrym XXIw., już nie. Ale jeśli któryś z nich byłby jednocześnie nacjonalistą, popełniłby nieświadomie wysłanie pozytywnej energii do wroga. Która z naszych tożsamości jest zatem ważniejsza, bardziej prawdziwa, lepiej oddająca to o co w nas chodzi? Bycie motocyklistą, czy przynależność do grupy etnicznej czy też kulturowej?
Motocykl jest jak narkotyk. Bo jadąc motocyklem nabiera się tak pozytywnego stosunku do rzeczywistości, jakby sprawy które zatruwały nam dotąd radość istnienia, przestały nagle mieć jakiekolwiek znaczenie. I podejrzewam, że ich prawdziwe znaczenie jest właśnie takie jak wtedy, gdy oglądamy je zza kierownicy. To tylko nasza powszednia małostkowość i upierdliwość wyolbrzymia je tak, że pozwalamy by niszczyły nas, nasze relacje i ludzi wokół. Tak jak na trasie, tak powinniśmy żyć na codzień. W poczuciu wspólnoty z każdym spotykanym gdziekolwiek człowiekiem. Bo naszą najgłębszą tożsamością i podstawą wszelkich pod-tożsamości nie jest polakość, niemiecość, motocyklość. Nie jest za-krzyżyzm czy przeciw-krzyżyzm. Jest nią człowieczeństwo.
poniedziałek, 23 sierpnia 2010
Droga jest celem...
Wieczór. Nazajutrz nasz Gang ma wyruszyć w Drogę. Piszę do Przyjaciela: "Idę już spać, bo jutro i pojutrze mam zamiar nawinąć na koła 500 km asfaltu."
I o to właśnie chodzi. O ten asfalt. Nadaliśmy naszej podróży imię, dające się odnaleźć na mapie, którą nawet wzięliśmy ze sobą. Ale to tylko taki praktyczny skrót myślowy był. Bo tak naprawdę nie chodzi o dotarcie dokądś, tylko o to by tam jechać.
Aczkolwiek, nawet i dojechaliśmy na ową mityczną Rugię. Nawet zobaczyliśmy te słynne klify. Nawet zaliczyliśmy parę km offroad-cross-enduro-extreme po mokrych kamieniach (nie nazwę tego ani drogą, ani brukiem), na skutek tego że chcieliśmy je zobaczyć. Po takich doświadczeniach, jak to mówi Lila, człowiek widząc asfalt ma ochotę go ucałować.
Ale przede wszystkim był asfalt, dużo dobrego, równiutkiego, wijącego się asfaltu bocznych dróg. Dróg, na których niewielki ruch, na których widać prawdziwe życie, które przejeżdżają przez sympatyczne, czyste miasteczka. Dróg, których nie budowano przy pomocy buldożerów i koparek. Dróg które szanują wzgórza i doliny, wznosząc się i wijąc zgodnie z nimi. A więc był asfalt szos. I nasze Maszyny. I my. Byliśmy. Byliśmy w Drodze.
Jeśli jest sens żyć, to dlatego, że w tym życiu są właśnie takie chwile.
środa, 4 sierpnia 2010
Subskrybuj:
Posty (Atom)