piątek, 5 listopada 2010

Na postoju samemu jest smutno.

- A bo ty byś tylko chodziła po knajpach, a nawet nie pijesz alkoholu.
- Powiem ci więcej - odpowiadam Dziunemu - ja to bym i po knajpach, i po kawiarniach, a nie piję ani kawy, ani herbaty.

Ba! jest nawet jeden Dom Tytoniu, który z lubością odwiedzam. Znajduje się na ryneczku małego i ślicznego Ueckermünde. To miasteczko odkryłam którejś wrześniowej soboty. Gdy wstałam i zobaczyłam olśniewający błękit na całym nieboskłonie, natychmiast wyruszyłyśmy w trasę. My, czyli Mała (Honda) i ja. Śmigałyśmy sobie po wspaniałych germańskich asfaltach pomiędzy złociejącymi drzewami, pod niebem szafirowym i w promieniach słońca. Dojechałyśmy do Ueckermünde, i pomyślałam, że zobaczymy sobie to miejsce od środka.
Jedziemy sobie powolutku uliczką wąziutką, pomiędzy kamieniczkami kolorowymi; wdzięczą się do nas latarnie, szyldy i pelargonie w oknach domków. A tu przestrzeń otwarta: rynek wyłożony brukiem, spowity delikatnym złotem słonecznych promieni i sobotnim porankowym spokojem. Nikomu się nigdzie nie spieszy. Nawet fontanna ciurka sobie powoli. Wypływa z niej malutka struga, obramowana kamieniami i przepasana mostkiem dla krasnoludków, takim wysokim na dłoń i długim na półtora kroku. Słoneczne reflexy tańczą w kropelkach wody.
W głębi rynku, koło stoliczków, dwa wielkie turystyczne BMW. Wjeżdżam i ja, parkuję opodal, motocykliści siedzą pod markizą Domu Tytoniu. Uśmiecham się do nich, siadam przy innym stoliczku, heisse chokolade bitte, jest całkiem dobra, pod pierzynką ze spienionego mleka. Kelner, chudy facet, promiennie się uśmiecha. Na oko w moim wieku, ale całkiem bez włosów. Czuje się, że lubi swoją pracę i ludzi odwiedzających to miejsce, napełnia je swoim spokojem i pogodą ducha. Nie ma wydać z piątaka, to z przyjemnością zostawiam mu resztę.
To dobrze, jeśli w trasie czeka, lub towarzyszy, drugi człowiek. Kiedy wyłączam silnik Małej, i schodzę z niej, nawet jeśli stoi przy mnie, piękna, piękniejsza niż kiedykolwiek - robi się cicho i pusto. Zupełnie inaczej jest gdy leci się w dwie maszyny, z Kimś bliskim. Nie trzeba nic mówić, wystarczy obecność. Albo, gdy spotykasz Kogoś, gdzieś tam sto kilometrów stąd. Heniu stwarza dla mnie wegetariańskie jedzenie, gdy go odwiedzam. Stwarza, bo jest to zazwyczaj coś z niczego, i zawsze genialne.
Szczęście to piórko na dłoni. Próbowałam wrócić do mojego rynku w Ueckermünde, kilka razy, i nie udało się. Raz Dom Tytoniu był nieczynny, a słońce schowało się już za domki, innym razem cały ryneczek zastawiony przez stragany z jakimiś ciuchami (niby to jego prymarna, historyczna funkcja, ale ten textyl był taki popkulturowy na tle...), a czekoladę podał mi już kto inny.

W tę przecudowną ostatnią sobotę poleciałyśmy znów do Ueckermünde. Jesień obłędna, jakby chciała na sam koniec przed nadejściem nieuchronnej szarugi na maxa zaszaleć, nażyć się. Przesycone słonecznym ciepłem liście we wszystkich odcieniach od zieleni, przez złoto, miedź i ogień po szlachetny brąz, na tle błękitu nieba. Byłyśmy W Drodze, przez świat pomalowany najpiękniejszymi farbkami. Pijąc czekoladę przyniesioną przez tego miłego człowieka poczułam, że czegoś jednak mi brakuje. Fontanna była już wyłączona, pewnie z powodu nocnych przymrozków. I... nie było już tych dwóch jeźdźców na wielkich BMW.

Stracone chwile nigdy do nas nie wracają. Można odzyskać wiele rzeczy, ale nigdy nie udaje się to z przeżyciami. Bo tamten moment na rynku w Ueckermünde był tylko raz - tam i wtedy. Gdybym tego dnia nie ruszyła w drogę - nie przeżyłabym tej chwili, być może to miejsce zobaczone po raz pierwszy w innych warunkach nie zrobiłoby na mnie w ogóle wrażenia. Dlatego nie można odkładać spraw ważnych na rzecz spraw pilnych.

W tę sobotę na drogach było wielu braci-motocyklistów. I oni wszak poczuli że jeśli nie pojeżdżą w ten dzień, to następny raz może dopiero za pół roku. Pozdrawialiśmy się nawzajem. Ale na postoju nie było z kim podzielić się przeżyciem. Nawet nie mówiąc. Wystarczy wszak obecność. Obecność jest najważniejsza. Nie można kochać, wspierać, rozumieć, komunikować się - nie będąc.


Franciszek Nowicki (1864-1935)
Tatry. Obrazy pustyni
XVI. Towarzyszowi podróży
Wzdłuż - wszerz Tatry przebiegłem - on wszędzie u boku! -
Uciekałem przez lasy, hale i doliny,
Przez pochmurne skał czoła, przez jezior głębiny,
Daremnie!... on mi wszędzie dotrzymywał kroku!
Skakał za mną przez jary, przez grzbiety potoku,
Śniegi czernił swym cieniem, mglił widok z wyżyny,
Przy świetle gwiazd i ognia liczył mi godziny,
Świt płonący na górach ściemniał memu oku.
Rozpacz gnała mię w paszczę burzy rozszalałej,
Gdzie ząb gromu druzgotał granitowe wały,
Gdzie grad kamienny huczał - on... szedł za mną śmiały!
W ciszy pustyń, w burz ryku, w jasny dzień, w noc ciemną,
wszędzie, zawsze biegł za mną - pierzchałem daremno!
Dziś wracam znów do ludzi, on - mój ból - znów ze mną...

5 komentarzy:

  1. kiedyś w takim uniesieniu pisałaś o Górach. teraz też w drodze. tak czy siak, dobrze znów Cię tak czytać :) chybaśmy oboje zlinkowani zdaniem "nie można odkładać spraw ważnych na rzecz spraw pilnych". uściskownia.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ładne. Aż przerażająco. Jeden tekst i człowiek wie o pani absolutnie wszystko. Zna każdy pogląd na każdy temat. Wie, co pani sądzi o wojnie i o pokoju, o asertywności i jej braku, o socjalizmie i kapitalizmie, cielesności i duchowości, umiarkowaniu i nieumiarkowaniu, o Bogu, dziurze ozonowej, ochronie zwierząt, o aborcji, in vitro i parytetach, wie sto innych rzeczy - wie wszystko!.
    Pani istnienie jest doskonałe, przystosowanie - absolutne; w systemie mieści się pani - bez reszty.
    Pani istnienie i postawa jak świat światem były dla takich jak ja problemem. Chcieliśmy się nie zajmować, nie zwracać uwagi - bo gdzieś glęboko kryła się zazdrość nieszczęśliwego wobec szczęśliwego, trapionego metafizyką dla nietrapionego, pełnego dręczących pytań dla pytającego ot tak, bez dręczenia się, w ramach dbania o urodę intelektualną, spalających się w poszukiwaniu sensu, prawdy, dla świadomych, że to prowadzi do nerwowości, niebezpiecznych różnic mogących skończyć się niepotrzebnymi konfliktami - a nie umiemy.
    Przynajmniej szczerze.

    Tomasz Wilk-Grzelak

    OdpowiedzUsuń
  3. Panie Tomaszu, cieszę się, że trafił na mój blog tak wartościowy człowiek jak Pan. Zazdroszczę Panu wyrafinowania duchowego i intelektualnego, popartego siłą rozwiniętych mięśni. I jeszcze wzrostu. I jeszcze: nieomylnego wglądu w ludzką duszę. Zawsze mi tych zalet brakowało. Mięśni i wzrostu zwłaszcza na motocyklu. Rozumienia innych - w relacjach z nimi. Moje szczęście przeto nie jest doskonałe. :-D

    OdpowiedzUsuń
  4. Źle to Pani odbiera. Byle komu czegoś takiego bym nie napisał. Taki tekst - pewnie, że nienawistny, zawistny, pełen ambiwalencji - pisze się rzadko, do osób, które podejrzewa się o zdolność głębokiego rozumienia. Nie będzie złośliwej riposty.
    TWG

    OdpowiedzUsuń